środa, 25 czerwca 2014

Moja pierwsza (i jedyna) konsola

Gaming od dawien dawna to jedno z moich najważniejszych hobby, rzekłbym nawet nieodłączna cześć życia. Przy tym niemal od zawsze gram tylko na komputerze. Czy to na C64, które w zamierzchłych latach 90. na kilka miesięcy pożyczył mi kuzyn, czy to na pececie, czy wreszcie (jak obecnie) na laptopie. Inne urządzenia do giercowania zawsze były tylko dodatkiem. Jasne, na komórce w coś tam się pykało, żeby zabić nudę w autobusie, gdy pod ręką zabrakło książki, a na przerwy w podstawówce zabierało się handhelda. I nie, nie był to oczywiście GameBoy Color, tylko cudowny klon Tetrisa, czyli Brick Game XXX (tu wstawić dowolną liczbę z przedziału 1-999) in 1. Jako się rzekło, od zawsze grywałem na komputerze. Moja jedyna styczność z konsolami jest dziś tylko taka, że do grania w action-adventure na PC używam pada a'la X360 i czasem wyrażam niezadowolenie, iż jakiś ciekawy tytuł typu The Last of Us, Red Dead Redemption tudzież ZombiU jest konsolowym exclusivem. Ale był taki czas, gdy podłączane do telewizora pudło z dwoma padami zawojowało mój mały świat. Zwało się dumnie Terminator 2. To jego historia.

Foto: Wikipedia

sobota, 21 czerwca 2014

Czerwony shit... świt

Odświeżony RoboCop dowodzi, że możliwe jest nakręcenie dobrego (i szanującego oryginał) współczesnego remake'u klasyka z lat 80. Film Jose Padihli to jednak wyjątek potwierdzający regułę. Znacznie częściej nowe wersje obrazów zrealizowanych w dekadzie neonowych kolorów, tapirowanych fryzur i syntezatorowych dźwięków stanowią jawny gwałt na szacownych pierwowzorach. Nie inaczej ma się sprawa ze zrodzonym w bólach przed dwoma laty remake'im Czerwonego świtu. Co? Nie słyszeliście o tym, że kultowy akcyjniak Johna Miliusa dostąpił niechlubnego zaszczytu zrimejkowania? Nie dziwota, bo wciąż nie doczekał się oficjalnej premiery w Polsce. I uwierzcie mi, dobrze się stało.

Foto: http://tomytieneblas74.deviantart.com/

środa, 4 czerwca 2014

Odrzuty z montażowni - maj 2014

Cała Polska długa i szeroka wciąż żyje wizytą prezydenta Sojedinennych Sztatów, fascynuje się danymi technicznymi Cadillaka One, zastanawia, dlaczego Barack Obama nie zagrał w Wiedźmaka i otrząsa się powoli z paraliżu komunikacyjnego w stolycy, a tu po cichu nadszedł czas na nowe Odrzuty. Przełom maja i czerwca stał oczywiście pod znakiem Star Wars. Naczelny plotkarski portal z ŁuEs and Ej, czyli TMZ zamieścił zdjęcia z planów w Abu Zabi i Pinewood Studios. Scenografia przedstawiająca (na 100%) targowisko na Tatooine, makieta Sokoła Millenium w skali 1:1 i zmodernizowany X-Wing (tudzież przerobiony republikański Z-95) to pikuś w porównaniu ze stworem, który z miejsca wyrósł na symbol Episode VII. Mowa o kolejnym przedstawicielu tatooińskiej fauny, który wygląda, jakby Gamorreanin spółkował z Dewbackiem. To zdjęcie to - obok tego z obsadą na sesji czytania scenariusza - najbardziej  magiczna fotka behind-the-scenes opublikowana do tej pory. Poza tym dostaliśmy też kolejne info o nowych członkiniach obsady. Dołączyły doń Lupita Nyong'o i Gwendoline Christie. Śmiało można przyjąć, że zagrają raczej znaczące role (inaczej nie byłoby sensu publikować informacji prasowej o ich angażu), a to oznacza, że Episode VII będzie najbardziej sfeminizowaną częścią Sagi. I dobrze. Trudno wyrokować w kogo wcieli się Lupita Nyong'o (niemniej jednak nie sądzę, aby była to Asajj Ventress), z kolei wzrost i dotychczasowe emploi Gwendoline Christie (Brienne z Tarthu) raczej nie wskazują, aby miała zagrać jakąś subtelną dyplomatkę Nowej Republiki. chociaż któż to może wiedzieć (poza Abramsem, Kasdanem i Kennedy, of course). Z dnia na dzień moje oczekiwania względem Episode VII rosną. Mam nadzieję, że na SDCC wreszcie przedstawiony zostanie tytuł. Liczyłem na to przy okazji 4 maja, a tymczasem dostaliśmy "tylko" zwiastun Rebels.

Foto: TMZ.com 

niedziela, 1 czerwca 2014

Iks - ludzie: Dni przyszłej przeszłości

Po wielu latach filmowi X-Men wrócili w ręce Bryana Singera. Twórca Podejrzanych i Walkirii postanowił ponownie przejąć pełną kontrolę nad ekranowymi przygodami mutantów ze stajni Marvela. Nigdy do końca nie porzucił tego cyklu (gdy nie reżyserował pozostawał producentem), ale najwidoczniej stęsknił się za serią, która w ostatnich latach mocno odeszła od wzorca wypracowanego przez niego w X-Men i X2 (a poza tym pewnie potrzebował w CV murowanego hitu po umiarkowanym sukcesie Jacka pogromcy olbrzymów). Zresztą od samego początku seansu, gdy fanfara 20th Century Fox kończy się fragmentem motywu muzycznego z X2, czuć, że Singer zrobi wszystko, aby podkreślić, że to jego seria, jego bohaterowie i jego świat.

Brett Ratner w Ostatnim bastionie pociągnął cykl w dół źle poprowadzoną (i spłycającą do granic śmieszności wątki ze słynnej "Dark Phoenix Saga") historią. Matthew Vaughn w Pierwszej klasie w fenomenalny sposób zrehabilitował serię, pokazując początki X-Men, a komiksową opowieść doprawił sporą dawką humoru, lekkością i feelingiem lat 60., gdzie swinging sixties przeplatają się z zimnowojenną grozą. Po drodze mieliśmy jeszcze dwa spin-offy poświęcone Wolverine'owi - jeden fatalny, drugi bardzo dobry. To jednak Vaughnowi należą się pochwalne peany w podzięce za tchnięcie w cykl o mutantach nowego życia. Informacja, że to Singer wraca na fotel reżysera w kontynuacji zadziwiła mnie niezmiernie. Pomyślałem sobie, że będzie miał nie lada orzech do zgryzienia, próbując przeskoczyć dokonania Vaughna. X-Men: First Class to dla mnie wciąż najlepsza część tej serii, a przy tym także jeden z najlepszych superbohaterskich filmów w ogóle. W swym najnowszym obrazie Bryan Singer (ze scenarzystą Simonem Kinbergiem) postanowił połączyć w jedną dwie "eksmenowe" bajki. Wyszło nadzwyczajnie, ale jednak poprzeczki zawieszonej przez Pierwszą klasę przeskoczyć się nie udało. Co nie zmienia faktu, że X-Men: Days of Future Past to jeden z tegorocznych must-see.

Foto: 20th Century Fox/Bad Hat Harry

środa, 14 maja 2014

Na szybko: po pierwszym sezonie Agents of S.H.I.E.L.D.

Za nami finał pierwszego sezonu serialu Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D., nadszedł więc czas na próbę jego oceny. Produkcja startowała dźwigając ciężkie brzemię. Wszak miała stanowić telewizyjny element hitowego filmowego przedsięwzięcia, jakim jest Marvel Cinematic Universe. Po emisji kilku początkowych odcinków wydawało się, że balon oczekiwań zamiast dalej pęcznieć, szybko zamieni się we flak. Ratingi spadały, oceny również. Trudno się temu dziwić, bowiem produkcja Whedona wypadała bardzo przeciętnie. Tymczasem nadeszła premiera filmu Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, który okazał się dla show zbawienny. Scenarzyści Agentów... w przemyślany sposób nawiązali do, rewolucyjnych dla MCU, wydarzeń rozgrywających się w obrazie braci Russo (nareszcie widać, że fabuły filmów z uniwersum mają realny wpływ na to, co oglądamy na ekranach telewizora) i tak oto serial ten zaczął wreszcie nabierać rumieńców. Można oczywiście zastanawiać się, na ile to zasługa poprawy ogólnej jakości produkcji, na ile zaś wpływ filmu, niemniej jednak poprawa widoczna jest gołym okiem. Czy jednak jest ona wystarczają, aby w przyszłym roku zapoznawać się z drugim sezonem (został już zamówiony przez stację ABC)?

Ostrzegam: są spoilery i to dosyć istotne.

Foto: Entertainment Weekly