niedziela, 11 maja 2014

Part man. Part machine. All remake.

W Hollywood wciąż trwa moda na sequele, prequele, interquele, spin-offy, rebooty i wszelkiej maści remake'i. Scenarzyści i producenci blockbusterów (cierpiący najwyraźniej na dokuczliwy brak oryginalnych pomysłów) sięgają po sprawdzone rozwiązania biznesowe: albo ciągną dalej dochodowe serie, albo zabierają się za ponowne sprzedanie fabuł sprzed kilkunastu, kilkudziesięciu nawet lat, oczywiście w formie przyswajalnej dla współczesnego odbiorcy. Tak czy owak zysk gwarantowany. Kiedy dowiedziałem się, że kolejną ofiarą "rimejkomanii" padnie RoboCop - jeden z moich ulubionych akcyjniaków z lat 80-tych - zacząłem się naprawdę bać. Strach było pomyśleć, co z kultowym filmem Paula Verhoevena zrobią nowi twórcy żyjący w świecie kategorii wiekowej PG-13. Pierwsze fotosy ukazujące nowy pancerz RoboCopa, żywcem wyjęty z gry Crysis, zamiast mnie uspokoić i narobić chrapki na film, bardziej zniechęciły mnie do tego projektu. Nawet nazwiska pokroju Gary'ego Oldmana, Michaela Keatona i Samuela L. Jacksona nie pobudziły mojego entuzjazmu wobec nowego RoboCopa. To musiała być klęska. Kolejny nikomu niepotrzebny remake. To po prostu nie miało prawa się udać. Tymczasem umiarkowanie pozytywne opinie po premierze sprawiły, że postanowiłem się jednak przełamać i zapoznać z nową wersją RoboCopa. I owszem, to jest kolejny, nikomu niepotrzebny remake doskonałego filmu sprzed lat. Co jednak ciekawe, przy całej zbędności to jednocześnie... solidny obraz! Wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia.

Foto: Columbia Pictures
Zacznijmy od oczywistości. RoboCop Jose Padihli w żadnej mierze nie może równać się z pierwowzorem z 1987 roku. Opierając się na takim samym pomyśle wyjściowym - w oryginale martwy, tutaj ranny bez szans na wyzdrowienie policjant Alex Murphy zostaje poddany transformacji w cyborga przeznaczonego do walki z przestępczością - brazylijski reżyser prowadzi fabułę innymi torami, niż przed laty zrobił to Paul Verhoeven, w odmienny sposób rozkłada akcenty. Przede wszystkim nowy RoboCop nie jest klasycznym film akcji. Nie brak tu oczywiście sekwencji, w których Murphy dobywa broni i kosi przeciwników. Te nie są jednak zrealizowane ze szczególną finezją i sprawiają wrażenie dodanych na siłę, aby uczynić film nieco bardziej widowiskowym. Ich oglądanie może też być dziwnym przeżyciem dla prawdziwych fanów RoboCopa, który swego czasu był jednym z najbrutalniejszych filmów dziejach (przy czym owa brutalność była jak najbardziej uzasadniona fabularnym przekazem). Obraz Padihli jest oczywiście przycięty w wąskie ramy kategorii PG-13, więc nasz superglina głównie zajmuje się eksterminacją innych produktów OCP (czyli robotów), a krwi na ekranie jest tu jak na lekarstwo. Taki zabieg niechybnie przywodzi na myśl fatalny serial RoboCop: The Series z 1994 roku, gdzie również uczyniono z Murphy'ego postać kids friendly. Można się zżymać na przeprowadzony na RoboCopie zabieg kastracji badassowości, ale w przypadku tego filmu chyba nie ma to sensu. Nikt chyba nie oczekiwał, że produkcja za sto milionów baksów dostanie kategorię R i spłynie krwią, to po pierwsze. Po drugie zaś, jak już pisałem, film Padihli to nie kino akcji, a bardziej klasyczne S-F podlane -  tylko nieco, więc nie oczekujcie ekranowego wykładu z Williama Gibsona - cyberpunkowym sosem.  

Aleksowi Murphy'emu nie przypadł do gustu nowy pancerz z kolekcji
The Future of Law Enforcement na sezon jesień-zima 2028.

Foto: Screenrant.com
W pierwowzorze dwa wątki fabularne były równoważne. Z jednej strony oglądaliśmy walkę Murphy'ego na rzecz odzyskania swego człowieczeństwa, z drugiej zaś pościg za gangiem Clarence'a Boddickera i jego mocodawcami z OCP. W obrazie Padihli brak takiej fabularnej równowagi. Główny nacisk położono na postaci detektywa Murphy'ego, który musi pogodzić się z egzystencją w stalowym pancerzu i wieczną symbiozą z komputerem, z tym, że nie ma powrotu do życia sprzed zamachu. Murphy toczy wewnętrzną walkę między przerażeniem, którym napawa go bycie cyborgiem, a zachłyśnięciem się możliwościami, które dają mu osiągnięcia w dziedzinie robotyki. Próbuje też wyrwać się spod kontroli matki-korporacji. W ten sposób twórcy wprowadzają do filmu swój krytyczny komentarz na temat transhumanizmu i augmentacji ludzi, aczkolwiek jest on ledwie nakreślony. Wysunięcie na pierwszy plan ludzkiego pierwiastka nadaje temu filmowi pewnej szlachetności, niemniej jednak jest to zabieg nie do końca udany z uwagi na jednowymiarowy występ Joela Kinnamana w roli głównej. Niestety, aktor znany z serialu The Killing nie potrafi wykrzesać ze swojej postaci wiarygodnych emocji, przez co wszystkie z założenia poruszające sceny (spotkanie z rodziną po rozłące) nie mają odpowiednio wielkiej siły oddziaływania na widza. To sprawia, że Murphy A.D. 2014, chociaż w pełni świadomy swojego ja, jest mniej ludzki, niż w interpretacji Petera Wellera przed dwudziestoma siedmioma laty (matko, jak ten czas leci...). Do Kinnamana doskonale dostosowuje się wcielająca się w jego żonę Abbie Cornish. Między nimi brak jakiejkolwiek chemii, więc trudno mi uwierzyć w ich wielką miłość, która ją pchnęła do zgody na transformację męża, byle tylko go uratować, a jego zaś do zwalczenia oprogramowania ograniczającego uczucia i emocje. Film zyskałby sporo, gdyby w rolach małżeństwa Murphy'ch zatrudnić aktorów lepszej klasy, chociaż inni wykonawcy również mieliby nie lada orzech do zgryzienia, bowiem Alex i Clara to po prostu postaci napisane wyraźnie bez pomysłu, szybko i na kolanie i trudno jest z nich coś więcej wykrzesać.

Zdecydowanie lepiej wypadają za to czarne charaktery, ale zwykło się uważać, że takie postaci pisze się łatwiej. Michael Keaton bryluje w roli szefa OCP, którego kreacja to zgrabne połączenie "prezesa korpo nowego typu" a'la Steve Jobs (nie bez kozery nosi swetry) z klasycznym badguyem w białym kołnierzyku w stylu ról Ronny'ego Coksa. Również Gary Oldman w roli targanego wyrzutami sumienia naukowca na usługach OCP wypada naturalnie, ale ten Brytyjczyk to aktor, który nawet z fatalnej roli w fatalnym filmie (vide horror o dybuku) potrafi wykrzesać coś interesującego. Niemniej jednak RoboCop cierpi na brak jednoznacznie zapadającego w pamięci bohatera w stylu Clarence'a Boddickera. Nikt z obsady nie ukradł tego filmu, wszyscy (nawet Keaton i Oldman) nie wychodzą poza solidną przeciętność.

Doktor Jekyll i mister Jobs

Foto: ocpshareholders.com
Nieco rozczarowywać może brak ostrej satyry na współczesność, którą serwował nam Verhoeven. Nie uświadczymy w filmie Padihli choćby charakterystycznych dla pierwowzoru reklam fikcyjnych produktów, które celnie wyśmiewały nadmierny konsumpcjonizm Ameryki doby Reagana. Nie oznacza to jednak, że zabrakło tu komentarza społeczno-politycznego, jednak  w nowym RoboCopie nie jest on już tak wyrazisty. Padihla punktuje wszechpotęgę mediów w kreowaniu rzeczywistości, którą uosabia tu gospodarz talk show Pat Novak (w tej roli klasycznie samueloeldżeksonowy Samuel L. Jackson) i obsesję Ameryki na punkcie utrzymania pozycji lidera w każdej dziedzinie życia. To jedne z jaśniejszych punktów tego filmu, ale chciałoby się zobaczyć tego o wiele więcej.

Strona wizualna RoboCopa stoi na przyzwoitym poziomie. Efekty specjalne nie przytłaczają i pozostają raczej elementem tła, niż głównym "ficzerem" filmu Brazylijczyka. Podobać się może również ekranowa kreacja świata w roku 2028.

Oczywiście znajdzie się kilka słabych stron.Obraz Jose Padihli ma nierówne tempo ze zbyt rozwleczonym drugim aktem, toteż im bliżej finału, tym akcja zaczyna przyśpieszać i gubi przy tym pieczołowicie budowaną atmosferę. Wątek kryminalny traktowany jest po macoszemu, ale to wynika już z innej wizji reżysera, więc jeżeli pasuje wam RoboCop w takim stylu, musicie pogodzić się z bezbarwnymi przestępcami i pretekstową intrygą z nielegalną bronią w roli głównej. Wyjątkowo nieklimatyczna jest ścieżka dźwiękowa Pedro Bromfmana, która z powodzeniem mogłaby ilustrować dowolny film sensacyjny skierowany prosto na rynek wideo. Na szczęście pojawia się mrugnięcie okiem do fanów w postaci fragmentów oryginalnego motywu przewodniego skomponowanego przez nieżyjącego już Basila Poledourisa. Szkoda, że wybrzmiewają tak krótko.

"Main theme" z 1987 roku to nie jedyne smaczki przeznaczone dla fanów. RoboCop Padihli z szacunkiem podchodzi do pierwowzoru i składa mu hołd. Znajdziemy tu więc oryginalną zbroję Murphy'ego z 1987, jako jeden z projektów dla nowego RoboCopa. W jednej ze scen pada również słynne zdaniem "I'd buy that for a dollar". Znalazło się również miejsce na żart: w wersji z 1987 roku uratowaną rękę Murphy'ego amputowano, bo miał być w pełni sztuczny. W nowej wersji zcyborgizowany detektyw z Detroit zachowuje dłoń. Dodajmy jeszcze do tego unowocześnione roboty ED-209 i okaże się, że scenarzysta Joshua Zetumer może nie podołał zadaniu napisania ciekawej postaci Murphy'ego, ale na pewno jest miłośnikiem oryginalnego filmu i szanuje fanów, a to jest zawsze mile widziane.

Czas na konkluzję. Nowy RoboCop to sporo pozytywne zaskoczenie. Nie mógłby istnieć bez słynnego pierwowzoru Paula Verhoevena i pod wieloma względami jest to film zdecydowanie odeń gorszy. Jednakże przeniesie nacisku z akcji na wątek transhumanizmu i próba odpowiedzi na pytanie "ile człowieka w maszynie" sprawia, że znana kinomanom fabuła nabiera głębszego znaczenia. Nie wszystko w tym filmie zagrało, wiele elementów można było poprowadzić sprawniej, lepiej, ale w ogólnym rozrachunku RoboCop A.D. 2014 to dosyć udana próba uwspółcześnienia tego kultowego bohatera. Po seansie oryginału o wiele lepiej sięgnąć po remake, niż po oba dramatycznie złe kontynuacje z 1990 i 1993 roku. Początkowo wahałem się, czy ocenić film Jose Padihli na 7 oczek, ale po ostatecznym przemyśleniu stawiam 6/10. To uczciwa ocena dla tego nadspodziewanie solidnego obrazu. Czy kupiłbym za dolara? Tak.

Tytuł: RoboCop
Rok produkcji: 2014
Produkcja: USA (Columbia Pictures/MGM)
Reżyseria: Jose Padihla;
Obsada: Joel Kinnaman, Abbie Cornish, Gary Oldman, Michael Keaton, Samuel L. Jackson, Jennifer Ehle, Jackie Earle Haley i inni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz