środa, 14 maja 2014

Na szybko: po pierwszym sezonie Agents of S.H.I.E.L.D.

Za nami finał pierwszego sezonu serialu Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D., nadszedł więc czas na próbę jego oceny. Produkcja startowała dźwigając ciężkie brzemię. Wszak miała stanowić telewizyjny element hitowego filmowego przedsięwzięcia, jakim jest Marvel Cinematic Universe. Po emisji kilku początkowych odcinków wydawało się, że balon oczekiwań zamiast dalej pęcznieć, szybko zamieni się we flak. Ratingi spadały, oceny również. Trudno się temu dziwić, bowiem produkcja Whedona wypadała bardzo przeciętnie. Tymczasem nadeszła premiera filmu Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, który okazał się dla show zbawienny. Scenarzyści Agentów... w przemyślany sposób nawiązali do, rewolucyjnych dla MCU, wydarzeń rozgrywających się w obrazie braci Russo (nareszcie widać, że fabuły filmów z uniwersum mają realny wpływ na to, co oglądamy na ekranach telewizora) i tak oto serial ten zaczął wreszcie nabierać rumieńców. Można oczywiście zastanawiać się, na ile to zasługa poprawy ogólnej jakości produkcji, na ile zaś wpływ filmu, niemniej jednak poprawa widoczna jest gołym okiem. Czy jednak jest ona wystarczają, aby w przyszłym roku zapoznawać się z drugim sezonem (został już zamówiony przez stację ABC)?

Ostrzegam: są spoilery i to dosyć istotne.

Foto: Entertainment Weekly
Zaczęło się od niezłego pilota, a potem było, cóż... źle. Chwilami wręcz beznadziejnie. Scenariusze poszczególnych odcinków nie porywały. Były sztampowe, brakowało im dramaturgii, a przy tym pogrążała je siermiężna realizacja. Podkreślany w przekazach marketingowych wysoki budżet chyba w większości przeznaczono na gażę Clarka Gregga, bowiem na ekranie serial wygląda po prostu tanio. Cóż z tego, że mamy tu latającą Corvette (słynna Lola), C-17 Globemaster przerobiony w komputerze na VTOL i drobne ujęcia z Thora i drugiego Kapitana, skoro pozostałe efekty specjalne i CGI są gorsze nawet, niż w wyjątkowo paskudnym pod tym względem Once Upon A Time. Wiem, że to tylko telewizja, ale technologia umożliwia już realizację seriali z dopracowanymi F/X. Również scenografia miejsc innych, niż pokład samolotu i tajne bazy woła o pomstę do nieba (lub wywołuje śmiech, gdy przypomnieć sobie wygląd państw europejskich wg ABC). 

W dobie seriali imponujących rozmachem i fabularną złożonością S.H.I.E.L.D. sprawiał wrażenie gościa z innej telewizyjnej epoki. Dwa z trzech głównych wątków fabularnych, czyli pochodzenie Skye (w sieci krążą teorię, że okaże się Ms. Marvel lub Spider Woman) oraz sekret zmartwychwstania Coulsona, aż do połowy sezonu prowadzono na jałowym biegu, skupiając się na pogoni za Stonogą, co tylko pogłębiało nierówny poziom całości. Twórcy zaś chwytali się przeróżnych sztuczek - cameos Samuela L. Jacksona, Jamie Alexander i Cobie Smulders, wprowadzanie znanych z komiksów postaci (vide Victoria Hand i Lorelei) oraz ostatnie sceny każdego z odcinków (mające być odpowiednikami sekwencji po napisach z filmów) - które miały wywołać w widzach wrażenie, że oto są świadkami wielkiego telewizyjnego wydarzenia, a nie przeciętnego serialiku. Serialiku, który w zalewie konkurencyjnych produkcji zasługuje na uwagę jedynie z dzięki związkom z popularną komiksowo-filmową franszyzą.

Realizacyjna bylejakość stanowiła jeden problem. Drugim była obsada. O ile pełniący funkcję comic relief angielsko-szkocki duet Fitz-Simmons to przysłowiowy strzał w dziesiątkę, o tyle w pozostałych przypadkach ekipa od castingu powinna dostać od producentów solidny opeer. May (Ming-na Wen) jeszcze jest jako tako znośna, chociaż  to rola zimnej jak stal ninja zbudowana została na wytartych kliszach (stanowi przy tym oczywistą przeciwwagę dla Czarnej wdowy, która oprócz umiejętności zabijania na sto sposobów ma również niezaprzeczalny urok osobisty). 

Tych dwoje zasłużyło na swój własny serial

Foto: ABC
Skye, anarchizująca hakerka poszukująca prawdy o swoim pochodzeniu, wznosi się na szczyty przesadnego bycia cool i z odcinka na odcinka staje się co raz bardziej irytująca. Aktorsko Chloe Bennett nie rozwija swojej bohaterki, przez co ekranowe dojrzewanie Skye (od buntowniczki do odpowiedzialnej agentki) jest prostą podróżą z punktu A do B, brak w tej zerojedynkowej przemianie chociaż cienia wahania, wątpliwości. Panna Bennett błyszczy jednak przy Brett'cie Daltonie (agent Ward). Nie mam pojęcia, skąd castingowcy go wytrzasnęli, ale dam sobie rękę uciąć, że nawet pierwszy z brzegu dziesięciolatek ze szkolnego teatrzyku ma większą świadomość odgrywanej roli i podstawową wiedzę o budowaniu postaci, niż ten... ekhm... aktor. Dalton (z wieczną miną a'la Derek Zoolander) to żywa definicja określenia "drewniane aktorstwo". Formalnością będzie stwierdzenie, że między nim, a Chloe Bennett w ogóle nie iskrzy, chociaż twórcy starali wprowadzić między ich postaciami nieco romansowych niuansów.

Tych dwoje z kolei zasłużyło na zesłanie do Strefy Negatywnej bez prawa powrotu

Foto: ABC 
Na koniec zostaje Phil Coulson, ulubieniec fanów. Najgorsze, co szefostwo Marvel Studios mogło zrobić temu bohaterowi, to wskrzesić go i uczynić zeń głównego bohatera serialu. Nie chodzi wszakże o sam motyw jego zmartwychwstania po wydarzeniach z Avengers; w superbohaterskim uniwersum taki zabieg to nie pierwszyzna. Problem leży w samym Coulsonie. Agent kreowany przez Clarka Gregga najzwyczajniej w świecie nie ma wystarczającej ekranowej charyzmy, aby ciągnąć cały serial. W filmach był ludzką twarzą S.H.I.E.L.D., w serialu jako na poły dobrotliwy, na poły surowy dowódca traci wiele ze swej "fajności". Tradycyjnie dla MCU szwarccharaktery okazały się ciekawsze, niż protagoniści, chociaż występ Billa Paxtona chwilami ociera się o groteskowy pastisz bad guya.

Jak widać, serial ten szykował się pierwszą dużą porażkę MCU od czasu The Incredible Hulk. Tymczasem na scenę wkroczyła Hydra i okazuje się, że złośliwa przeróbka tytułu na Agents of S.H.I.T., która krążyła w sieci, straciła rację bytu. Każdy widz serialu i fan Marvela powinien stanąć na baczność i głośno wykrzyczeć "Hail Hydra!", bowiem główny twist fabularny z Zimowego żołnierza uratował Agents of S.H.I.E.L.D. od niechybnego skasowania.

Wrzucenie bohaterów w zupełnie nową dla nich rzeczywistość, postawienie świata MCU na głowie i zdrada jednego z kluczowych bohaterów to było to, co tchnęło w serialowy S.H.I.E.L.D. nowe życie. Wreszcie mamy napięcie, bardziej wartką akcję i żywsze interakcje między postaciami. Pojawił się też lepszej jakości humor. Do tła nakreślonego przez drugą część Kapitana Ameryki scenarzyści serialu dodali także w miarę sprawne powiązanie ze sobą wiodących wątków, dzięki czemu na kolejne odcinki czekałem z autentycznym zainteresowaniem, co nie zdarzyło się w żadnym odcinku między pilotem, a mid-season break. Agenci... zyskali więc, to co w serialu najważniejsze: ciekawią zamiast nużyć i dostarczają rozrywki innej, niż tylko wyszukiwanie komiksowych nawiązań. Żeby nie był zbyt różowo - aktorsko wciąż bez zmian.

Poprawa jest naprawdę widoczna. Nie pamiętam zbyt wielu seriali, które tak wyraźnie podniosły się z dna, w którym pogrążały się jeszcze w pierwszym sezonie. Wspólne przedsięwzięcie ABC i Marvela to wciąż nie jest produkcja o klasie, którą obiecywały materiały promocyjne, ale wreszcie trafiła na właściwe tory. Teraz od ekipy zależy, czy uda im się ten pociąg rozpędzić do odpowiedniej prędkości. Dlatego drugiemu sezonowi na pewno dam szansę. Tyle tylko, że w przyszłym roku Agentom... może być o wiele trudniej w walce o widza serialu o komiksowym rodowodzie. Teraz rywalizowali tylko z Arrowem. A za rok do tej grupy dojdą nie tylko Gotham, Flash i Constantine oparte na komiksach DC, ale też konkurencja z własnej, marvelowskiej stajni: Agent Carter z Hayley Atwell. Walka między tymi serialami może być ciekawsza, niż ich fabuły.

Ocena sezonu pierwszego: 5,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz