niedziela, 1 czerwca 2014

Iks - ludzie: Dni przyszłej przeszłości

Po wielu latach filmowi X-Men wrócili w ręce Bryana Singera. Twórca Podejrzanych i Walkirii postanowił ponownie przejąć pełną kontrolę nad ekranowymi przygodami mutantów ze stajni Marvela. Nigdy do końca nie porzucił tego cyklu (gdy nie reżyserował pozostawał producentem), ale najwidoczniej stęsknił się za serią, która w ostatnich latach mocno odeszła od wzorca wypracowanego przez niego w X-Men i X2 (a poza tym pewnie potrzebował w CV murowanego hitu po umiarkowanym sukcesie Jacka pogromcy olbrzymów). Zresztą od samego początku seansu, gdy fanfara 20th Century Fox kończy się fragmentem motywu muzycznego z X2, czuć, że Singer zrobi wszystko, aby podkreślić, że to jego seria, jego bohaterowie i jego świat.

Brett Ratner w Ostatnim bastionie pociągnął cykl w dół źle poprowadzoną (i spłycającą do granic śmieszności wątki ze słynnej "Dark Phoenix Saga") historią. Matthew Vaughn w Pierwszej klasie w fenomenalny sposób zrehabilitował serię, pokazując początki X-Men, a komiksową opowieść doprawił sporą dawką humoru, lekkością i feelingiem lat 60., gdzie swinging sixties przeplatają się z zimnowojenną grozą. Po drodze mieliśmy jeszcze dwa spin-offy poświęcone Wolverine'owi - jeden fatalny, drugi bardzo dobry. To jednak Vaughnowi należą się pochwalne peany w podzięce za tchnięcie w cykl o mutantach nowego życia. Informacja, że to Singer wraca na fotel reżysera w kontynuacji zadziwiła mnie niezmiernie. Pomyślałem sobie, że będzie miał nie lada orzech do zgryzienia, próbując przeskoczyć dokonania Vaughna. X-Men: First Class to dla mnie wciąż najlepsza część tej serii, a przy tym także jeden z najlepszych superbohaterskich filmów w ogóle. W swym najnowszym obrazie Bryan Singer (ze scenarzystą Simonem Kinbergiem) postanowił połączyć w jedną dwie "eksmenowe" bajki. Wyszło nadzwyczajnie, ale jednak poprzeczki zawieszonej przez Pierwszą klasę przeskoczyć się nie udało. Co nie zmienia faktu, że X-Men: Days of Future Past to jeden z tegorocznych must-see.

Foto: 20th Century Fox/Bad Hat Harry

Fabuła, która spina (a przy tym jednocześnie wywraca do góry nogami) dwa timeline'y z filmów o mutantach, została wywiedziona z klasycznego komiksu Claremonta i Byrne'a. Oczywiście została ona odpowiednio dopasowana do wydarzeń z poprzednich odsłon. Zmienił się też nominalny główny bohater. W filmie to Wolverine (mający większy potencjał marketingowy), a nie Kitty Pryde, cofa się w czasie, aby zapobiec zagładzie mutantów i sprzyjających im ludzi z rąk robotów - Sentineli.

Akcja filmu rozgrywa się więc na dwu planach czasowych: w postapokaliptycznym roku 2023 oraz w 1973 - 11 lat po wydarzeniach z Pierwszej klasy. Przeniesiony do czasów fryzur afro i spodni dzwonów Wolverine musi nakłonić do współpracy Charlesa Xaviera i Magneto. Tylko razem są w stanie zapobiec morderstwu naukowca Bolivara Traska z rąk Mystique. Jeśli Trask zginie, wówczas program Sentinel otrzyma zgodę Białego Domu i wizja świata z anno domini 2023 się ziści. Problem w tym, że Xavier utracił swe telepatyczne moce, aby znów chodzić i jest użalającym się nad sobą wrakiem człowieka, zaś Erik Lensherr siedzi w pilnie strzeżonym więzieniu, gdzie trafił po zamachu na JFK, którego rzekomo się dopuścił.

Foto: 20th Century Fox/Bad Hat Harry

Tyle fabuła. Singer całą opowieść trzyma w ryzach. Razem z Kinbergiem ze swadą łączą wątki z poprzednich filmów, niekiedy wykonują akrobatyczne wariacje, aby tylko sensownie przepisać niektóre wydarzenia z przeszłości (lub przyszłości, zależy to od punktu widzenia). Jednocześnie cały czas udaje im się utrzymać ekranowe napięcie, a kilka razy nawet zaskoczyć. Także wątek mentalnej podróży w czasie uniknął nadmiernej pseudonaukowej śmieszności, a o to nietrudno, gdy podejmuje się taką tematykę. Akcja jest wartka, humoru nie zabrakło, znalazło się też miejsce na parę wzruszeń (przy czym finał nie uniknął taniego sentymentalizmu). Jako się rzekło: pod względem opowiadanej historii trudno jest scenariuszowi zarzucić ciężkie przewinienia, ale - paradoksalnie - mimo wielu jasnych stron, jest on również największą słabością filmu, jeżeli wziąć pod uwagę jego jawnie progeekowskie odchylenie.

Zwracali na to uwagę inni krytycy, chyba nieco przesadzając, ale nie da się ukryć, że Days of Future Past to obraz bardzo mocno skierowany do miłośników serii. Bez dużej wiedzy o wydarzeniach z poprzednich filmów, postaciach przez nie się przewijających, można się bowiem pogubić, zaś dla osób nie obeznanych z tematem nawet liczne retrospekcje nie będą pomocne. Scenariusz cierpi także na przeładowanie bohaterami, które pojawiają się w tle, ledwie na kilka chwil. Dotyka to głównie nowych w filmowej serii mutantów (Bishop, Blink, Warpath i inni). Pełnią potrójną rolę: mięsa armatniego w scenach akcji, mrugnięcia okiem do fanów komiksów oraz dowodu na to, że film z serii X-Men, gdzie roi się od mutantów innych, niż najbardziej znane, nie musi być od razu nieudany (vide Ostatni bastion). Rola to bardzo powierzchowna. Takie podejście to także czystej wody marnowanie potencjału bohaterów. Zresztą ta przypadłość dotyka nie tylko wspomniane postaci na trzecim planie. Także Quicksilver został potraktowany po macoszemu. Z jednej strony Pietro Maximoff dostał zabawną scenę wprowadzająca (i jako jedyny z nowych postaci może poszczycić się introdukcją w pełni tego słowa znaczeniu), kilka humorystycznych dialogów, a poza tym na pewnym etapie rozwoju fabuły jest wręcz kluczowym bohaterem po czym twórcy - najwyraźniej widząc, że gama postaci puchnie im niemiłosiernie - po prostu odsyłają go do domu. Brak właściwego wyeksponowania nowych postaci wynika chyba jednak w głównej mierze z tego, że dwa plany czasowe akcji nie są u Singera równorzędne. Reżyser skupia się na pokazywaniu przeszłości, toteż wydarzenia z 2023 stanowią jedynie punkt wyjścia i tło dla głównego wątku, jakim jest podróż w czasie. Trudno się więc dziwić, że stara obsada nie ma tu za dużo do zagrania (za wyjątkiem Patricka Stewarta, który ma jedną - istotną - wspólną scenę ze swoją młodszą wersją, czyli Jamesem McAvoyem).

Jak wspomniałem, nominalnym głównym bohaterem filmu jest Logan (grany przez Hugh Jackmana na nieco subtelniejszej nucie, bo Rosomak dostał przed podróżą w czasie radę, aby się nie denerwować), ale w rzeczywistości pierwsze skrzypce gra tu profesor X w młodszym wcieleniu. James McAvoy jest wyborny jako skundlony, rozczulający się nad swoim losem, rozdzierany tęsknotą za Raven prawie narkoman. W ostatnich latach McAvoy bardzo rozwinął się aktorsko, czego dowodem wybitna rola w kontrowersyjnym i raczej rozczarowującym Filth. Przemyślana kreacja Xaviera w DoFP tylko ten rozwój potwierdza.

Foto: 20th Century Fox/Bad Hat Harry

Michael Fassbender ukradł innym aktorom Pierwszą klasę. Magneto w jego interpretacji był  - z całym szacunkiem do Sir Iana McKellena - takim władcą magnetyzmu, jakiego zawsze chciałem oglądać na ekranie. Charyzmatyczny i bezwzględny, zawsze kierujący się swoimi przekonaniami. Zimny i uwodzicielski. Powracając do tej roli irlandzko-niemiecki aktor niestety nieco zawodzi. Gra Magneto na autopilocie, przez co jego postać jest dokładnie taka sama, jak w poprzednim filmie. Może to nie jest zbyt wielki zarzut, bo to w dalszym ciągu bardzo dobra kreacja, ale cierpi nieco na brak wiarygodnie przedstawionej ewolucji postaci. Może jednak tak miało być, by podkreślić, że Magneto się nie zmienia, jest zawsze wierny swoim ideałom? Tak czy owak po Fassbenderze spodziewałem się nieco więcej.

Przed premierą filmu w USA przepytano widzów o to, dlaczego chcą nowych X-Men zobaczyć. Wynik ankiety może wydawać się zaskakujący: 70% respondentów odpowiedziało, że do kupna biletu zachęciła ich Jennifer Lawrence w obsadzie. Jej gwiazda świeci teraz pełnym blaskiem i producenci zdają sobie sprawę z jej marketingowego potencjału. Promocja filmu mocno opierała się na postaci Mystique, która jest przecież w Days of Future Past bohaterką ważną, ale jednak drugoplanową. Nie dziwi więc, że Raven Darkholme w wykonaniu Jen doczeka się niebawem solowego filmu. Zanim to jednak nastąpi warto zauważyć, że występ panny Lawrence w DoFP dobitnie pokazuje, że chociaż jest niewątpliwie utalentowana i urocza, to jej wachlarz umiejętności aktorskich jest dosyć ograniczony. Nazywanie jej nową Meryl Streep to wciąż spore nadużycie.

Foto: 20th Century Fox/Bad Hat Harry

Reszta obsady? Robi swoje i nic ponadto. Typowe zjawisko dla blockbusterów z all-star cast, gdzie lista płac aż kipi od znanych nazwisk, ale tylko kilkoro ma wystarczająco dużo czasu ekranowego, aby się wykazać.

Jako filmowe widowisko Days of Future Past wypada wyśmienicie, ale to chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Gotowym wręcz zaryzykować stwierdzenie, że w całym cyklu to część najbardziej... cóż, widowiskowa. Co prawda niektóre sekwencje wydają się być wymyślone głównie po to, aby zachwycić widownię i do diabła z logiką i sensownością (Magneto i stadion), ale w ogólnym rozrachunku strona wizualna zachwyca. Nie wywołuje może długotrwałego opadu szczęki, ale na pewno rozszerzenie źrenic. Twórcom udało się przy tym zaskakująco wiarygodnie oddać realia wczesnych lat siedemdziesiątych (stroje, dekoracje, samochody, wykorzystane piosenki), unikając przy tym wrażenia, że świat przedstawiony jest sztuczny. Wyszło to znacznie lepiej, niż w przerysowanym American Hustle, żeby daleko nie szukać. Gdybym miał na siłę znaleźć jakieś słabe strony warstwy wizualnej, to zapewne wskazałbym dosyć schematyczną wizję dystopijnego świata i design Sentineli z przyszłości, który nie przypadł mi do gustu, ale jak pisałem powyżej, za mało oglądamy na ekranie wydarzeń z roku 2023, aby to mogło przeszkadzać.

Foto: 20th Century Fox/Bad Hat Harry

Przyczepić natomiast należy się do ścieżki dźwiękowej. Tradycyjnie skomponował ją (i również tradycyjnie zmontował film) John Ottman, stały współpracownik Briana Singera. Ottman nigdy nie był kompozytorem z pierwszej ligi Hollywoodu, niemniej jego motyw przewodni z X2 to zacna, wpadająca w ucho partytura. Utwór ten oczywiście powraca w Days of Future Past i - obok tematu Xaviera - stanowi jedyne fragmenty ścieżki dźwiękowej, które zapadają w pamięci na dłużej. Soundtrack Ottmana jest bowiem odtwórczy, nużący i zlewający się w jedno, a w porównaniu z fenomenalną partyturą Henry'ego Jackmana do Pierwszej klasy (opartej o dwa leitmotywy zaledwie), wypada bardzo blado. Dlatego też w każdej scenie, w której Magneto używał swych nocy, nuciłem sobie w głowie ten utwór.

Nowy film Singera wieńczy scena po napisach, w której oglądamy Apocalypse'a. Zwiastuje ona kolejną część przygód X-Men i ich wrogów z Bractwa Mutantów, tym razem rozgrywającą się w rzeczywistości "poprawionej" przez Days of Future Past. Podejrzenia o udziale Singera w skandalu obyczajowym mogą zaprzepaścić jego szanse na wyreżyserowanie X-Men: Apocalypse, ale nawet przy takim obrocie spraw, biorąc pod uwagę jakość DoFP i to, że sequelem na pewno zajmą się współpracownicy Singera, myślę, że czeka nas równie udane, popcornowe widowisko. X-Men: Days of Future Past nie jest najlepszym filmem w serii (Matthew Vaughn niepokonany), ale z czystym sumieniem stawiam go na drugim miejscu na podium, ex aequo z X2 (z niewielkim wskazaniem na ten drugi obraz). Ocena? Mocne 8/10. Naprawdę polecam, bub!

Tytuł: X-Men: Days of Future Past;
Produkcja: USA 2014 (20th Century Fox/Bad Hat Harry/Marvel Entertainment);
Reżyseria: Brian Singer;
Obsada: Hugh Jackman, James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Ian McKellen, Patrick Stewart, Ellen Page i masa innych znanych aktorów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz