środa, 4 czerwca 2014

Odrzuty z montażowni - maj 2014

Cała Polska długa i szeroka wciąż żyje wizytą prezydenta Sojedinennych Sztatów, fascynuje się danymi technicznymi Cadillaka One, zastanawia, dlaczego Barack Obama nie zagrał w Wiedźmaka i otrząsa się powoli z paraliżu komunikacyjnego w stolycy, a tu po cichu nadszedł czas na nowe Odrzuty. Przełom maja i czerwca stał oczywiście pod znakiem Star Wars. Naczelny plotkarski portal z ŁuEs and Ej, czyli TMZ zamieścił zdjęcia z planów w Abu Zabi i Pinewood Studios. Scenografia przedstawiająca (na 100%) targowisko na Tatooine, makieta Sokoła Millenium w skali 1:1 i zmodernizowany X-Wing (tudzież przerobiony republikański Z-95) to pikuś w porównaniu ze stworem, który z miejsca wyrósł na symbol Episode VII. Mowa o kolejnym przedstawicielu tatooińskiej fauny, który wygląda, jakby Gamorreanin spółkował z Dewbackiem. To zdjęcie to - obok tego z obsadą na sesji czytania scenariusza - najbardziej  magiczna fotka behind-the-scenes opublikowana do tej pory. Poza tym dostaliśmy też kolejne info o nowych członkiniach obsady. Dołączyły doń Lupita Nyong'o i Gwendoline Christie. Śmiało można przyjąć, że zagrają raczej znaczące role (inaczej nie byłoby sensu publikować informacji prasowej o ich angażu), a to oznacza, że Episode VII będzie najbardziej sfeminizowaną częścią Sagi. I dobrze. Trudno wyrokować w kogo wcieli się Lupita Nyong'o (niemniej jednak nie sądzę, aby była to Asajj Ventress), z kolei wzrost i dotychczasowe emploi Gwendoline Christie (Brienne z Tarthu) raczej nie wskazują, aby miała zagrać jakąś subtelną dyplomatkę Nowej Republiki. chociaż któż to może wiedzieć (poza Abramsem, Kasdanem i Kennedy, of course). Z dnia na dzień moje oczekiwania względem Episode VII rosną. Mam nadzieję, że na SDCC wreszcie przedstawiony zostanie tytuł. Liczyłem na to przy okazji 4 maja, a tymczasem dostaliśmy "tylko" zwiastun Rebels.

Foto: TMZ.com 
Powolutku zaliczam pozostałe tegoroczne filmy oskarowe. Na razie żaden nie zbliżył się klasą do Her. Została mi jeszcze Nebraska, a to oznacza, że Captain Phillips, Dallas Buyers Club i Philomena już za mną. Film Greengrassa przykuwa do ekranu głównie dzięki dobrej roli Toma Hanksa, ale miałby o wiele większą siłę rażenia, gdyby reżyser zdecydował się na paradokumentalny styl znany z United 93.  w Dallas... istotnie gra na zupełnie innej nucie, niż zazwyczaj i chyba rola cierpiącego na AIDS buraka Rona Woodrufa na stałe wpłynie na jego przyszłe dokonania zawodowe (chociaż nawet z Oscarem można się stoczyć vide Nick Cage). Ale czy była warta statuetki? Chyba nie. Natomiast nagroda dla Jareda Leto zasłużona ze wszech miar. Sam obraz jest raczej typowy (i wybiela postać głównego bohatera w stosunku do jego prawdziwej wersji), ale chyba nie było jeszcze filmu o AIDS, który o tej chorobie opowiadałby równie humorystycznie. Philomena to oczywiście koncert aktorstwa damy Judi Dench, ale raźno dotrzymuje jej kroku Steve Coogan, który kolejny raz pokazuje, że w roli dramatycznej jest równie wiarygodny, jak wtedy, gdy staje się Alanem Partridgem. Z całej gamy tegorocznych filmów oskarowych opartych na faktach i opowiadających o ważnych tematach obraz Frearsa jest zdecydowanie najlepszy i obok Her to na razie jedyny, do którego chciałbym kiedyś wrócić. 



Postanowiłem bliżej zapoznać się z tzw. współczesnymi shooterami. Wiecie, tymi, co to skrypt na skrypcie i skryptem pogania, a głównymi bohaterami są dzielni i szlachetni, niczym Paul Revere, wojacy z U.S. Marine Corps. Do tej pory omijałem ten, jakby nie patrzeć dziś wiodący, subgatunek FPS, bo za bardzo kojarzył mi się z interaktywnym filmem, a nie grą. Okazją, żeby się przekonać, czy słusznie była wyprzedaż cyfrowej wersji Medal of Honor 2010 (jest teraz w promocji za jakieś śmieszne pieniądze) i darmowy Battlefield 3 na Originie (którego popularność spowodowała zadyszkę serwerów EA). Jasne, że oba tytuły były robione głównie pod multi (a BF przeca głównie nim stoi), ale jako, że rozgrywek sieciowych nie tykam, to skupiłem się tylko na singlu. Odnośnie BF3 wszystkie recenzje mówiły prawdę. Nawet 3 lata po premierze ta gra wciąż WYGLĄDA, ale kampania solo jest lichutka jak rosyjskie uzasadnienie aneksji Krymu, fabularnie prostacka, jak poglądy Janusza Korwin-Mikkego i oparta na kliszach, na których od lat jadą wszelkiej maści naśladowcy Clancy'ego - słowem: niewciągająca i nieporuszająca. Także ogram jeszcze dwie ostatnie misje i da swidania. Jako singlowiec krwawicy bym na to nie wydał, ale, gdy daja w prezencie? Czemu nie? Tylko misja w Paryżu w roli żołnierza specnazu GRU to element tego tytułu, który skłonny byłbym sobie zaserwować ponownie. Medal '10 wypada o tyle lepiej, że - chociaż ma skandalicznie krótką kampanię - to przynajmniej nie ratujemy w niej świata i do pewnego stopnia odzwierciedla on prawdziwe operacje w ramach operacji afgańskiej sił USA. Wizualnie słabiej, ale emocji więcej i strzelało mi się po prostu fajniej. Tych kilku groszy wydanych na ten tytuł żałować nie wypada, aczkolwiek do tej gry też nie mam już po co wracać. Na duży plus obu produktów EA muszę zapisać natomiast to, że przynajmniej twórcy podarowali sobie pieprzenie o wojskowych cnotach i wrzucili parę gorzkich (a raczej gorzkawych) tekstów o współczesnej polityce USA. Teraz wypadałoby sięgnąć pod któregoś z nowszych CoD-ów (chyba zacznę od Black Ops), ale najpierw czas na Deus Ex: The Fall (ciągle odkładam, a ostrze sobie zębiska już jakiś czas).

Aby uciąć wreszcie to narzekanie, to przyznam, że porwał mnie ostatnio F.E.A.R. Nigdy specjalnie nie miałem ochoty sięgnąć po ten tytuł i jego kontynuacje. Jasne, shooter z dobrą fabułą to coś, w co zawsze pogram z olbrzymią chęcią, ale dzieło Monolith do tej pory omijałem szerokim łukiem, bo japońskie horrory z przerażającymi dziewczynkami o kruczoczarnych włosach to zupełnie nie moja bajka, a stanowiąca oś fabuły F.E.A.R. Alma Wade to - wyjąwszy to, że nie jest Azjatką - wypisz wymaluj taka właśnie postać. Przy okazji obniżki ceny rzędu 75% pomyślałem, że raz kozie śmierć i... wpadłem. Mieszanka chorych wizji wprost z czeluści sfiksowanego umysłu Almy, dobrze zrealizowana mechanika strzelania, ciekawe pukawki i bullet time. Mogło nie wyjść, a wyszło świetnie. Część pierwsza graficznia mocno się postarzała (co jest w tych grach z lat 2003-2006, że starzeją się wizualnie szybciej, niż starsze tytuły?) i ciągłe przemierzanie zamkniętych pomieszczeń pod koniec nieco nuży, ale jako całość broni się doskonale, zwłaszcza dzięki genialnemu, gęstemu klimatowi. Część druga skręca bardziej ku typowej strzelance (niemniej level w szkole kopie w tyłek) - jest mniej straszna (o ile FPS, gdzie jesteśmy chodzącą maszyną do zabijania może w ogóle straszyć, że zacytuję Ashly Burch z HAWP), chyba przy tym grywalna od jedynki. A misja w szkole kopie po tyłku. Z kolei dodatki do części pierwszej są - pomijając fakt, że fabularnie niekanoniczne - nierówne i zbyt krótkie. Extraction Point ratuje się jeszcze atmosferą  mroczniejsza, niż w podstawce, ale już Perseus Mandate to klasyczne odcinanie kuponów. W część trzecią zagram na pewno, mimo iż uchodzi za najsłabszą. Nie mogę sobie odebrać takiej gratki, jak wcielenie się w szajbusa pokroju Paxtona Fettela.

Foto: Monolith/WB Games

Z innej beczki, tym razem muzycznej. Nowa płyta Kaiser Chiefs Education, Education, Education and War nie zawiodła moich oczekiwań, ale też nie powaliła mnie na kolana. To przyzwoity album, z kilkoma udanymi piosenkami, które mają potencjał, aby na stałe wejść do koncertowego repertuaru grupy (Factory Gates), jedną zdecydowanie wybijająca się ponad pozostałe (Ruffians on Parade) i resztą, stanowiącą wzorcowy przykład dla alternative rockowej przeciętności. Chociaż to ich najsłabsza płyta, to jednak słucha się tego materiału sympatycznie, bez jakiegoś poczucia zażenowania, nawet gdy Ricky Wilson wyśpiewuje chwilami nieco zbyt pretensjonalne, pseudozaangażowane teksty. 



Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem twórczości Damona Albarna po Blur. Nie przekonałem się do Gorillaz, album supergrupy The Good, The Bad  & The Queen przesłuchałem głównie z uwagi na obecność Paula Simonona w składzie. Tymczasem nowa płyta solowa Albarna Everyday Robots bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Postawmy sprawę jasno - nie jest to kopalnia radiowych hitów a'la Blur, ale chyba też nikt tego nie oczekiwał. Albarn konsekwentnie idzie własną drogą artystyczną, inną, niż ta, którą podążał z Graham Coxonem i spółką. Jest subtelnie, spokojnie, momentami lekko melancholijnie. I tylko jego głos wciąż taki sam. Płyta idealna jako muzyczne tło dla leniwego popołudniowego sam na sam ze swoimi własnymi myślami. Wymaga czasu, żeby ją docenić, ale warto.



Chciałem coś napisać o nowej płycie Lily Allen, ale chyba mam ochoty pastwić nad tym potworkiem. Wolę posłuchać sobie Knock 'Em Out i LDN i zapomnieć, że Sheezus w ogóle istnieje. 

Tyle na dziś. Do zobaczenia niebawem przy okazji kolejnego wpisu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz