sobota, 21 czerwca 2014

Czerwony shit... świt

Odświeżony RoboCop dowodzi, że możliwe jest nakręcenie dobrego (i szanującego oryginał) współczesnego remake'u klasyka z lat 80. Film Jose Padihli to jednak wyjątek potwierdzający regułę. Znacznie częściej nowe wersje obrazów zrealizowanych w dekadzie neonowych kolorów, tapirowanych fryzur i syntezatorowych dźwięków stanowią jawny gwałt na szacownych pierwowzorach. Nie inaczej ma się sprawa ze zrodzonym w bólach przed dwoma laty remake'im Czerwonego świtu. Co? Nie słyszeliście o tym, że kultowy akcyjniak Johna Miliusa dostąpił niechlubnego zaszczytu zrimejkowania? Nie dziwota, bo wciąż nie doczekał się oficjalnej premiery w Polsce. I uwierzcie mi, dobrze się stało.

Foto: http://tomytieneblas74.deviantart.com/
Oryginalny Czerwony świt z 1984 to jeden z moich ulubionych filmów tzw. wczesnego dzieciństwa, gdy z zapartym tchem chłonęło się wszystko, co serwował Polsat. Film Johna Miliusa nie był może tak sztandarowym elementem ramówki kanału ze złocistym słoneczkiem w logo jak Top Gun, czy kino kopane ze Stevenem Mewą i Janem Klaudiuszem Ja-Wam-Dam!-em w rolach głównych, ale pamiętam, że nie raz z zapartym tchem czekałem na poniedziałkowy Mega Hit, w ramach którego Red Dawn miał być pokazywany.



Red Dawn to kwintesencja tzw. kina reaganowskiego z pierwszej połowy lat 80, film do dziś wielbiony zapewne przez neokonserwatystów, działaczy Tea Party i aktywistów NRA. Nieznośnie patetyczny, kipiący od komiksowo pojmowanego antykomunizmu, huraamerykański, a przy tym widowiskowy, świetnie nakręcony akcyjniak. Do dziś sekwencja otwierająca, gdy żołnierze radzieckich Wozduszno-diesantnyj wojsk lądują przed amerykańskim ogólniakiem, wywołuje u mnie szybsze bicie serca podczas kolejnego seansu. To się ogląda! Bo postawny sprawę jasno: opowieść o grupie amerykańskich nastolatków zakładających leśny oddział partyzancki i walczących z radzieckim okupantem to samograj. Aż miło popatrzeć na młodziutkich Patricka Swayze, Charliego Sheena i Jennifer Grey odzianych w sobolowe futra i dzierżących zdobyczne kałasznikowy. Co ważne, mimo swego czysto propagan...eee... rozrywkowego charakteru, Red Dawn jest filmem starającym się chociaż trochę trzymać się realizmu. Owo "trochę" skutkowało tym, że Departament Obrony nie mógł wyjść z podziwu jak dokładne kopie sowieckiego sprzętu wojskowego (BRDM-ów, "Szyłek") udało się stworzyć ekipie od rekwizytów. Pod względem prezentowanego światopoglądu Czerwony świt to dziś ramotka, ale nadal stanowi jedno z czołowych osiągnięć kina akcji lat 80. Remake, dopasowany do współczesnych realiów, wydawał się kwestią czasu.

To są prawdziwe Rosomaki!
Foto: MGM
Kilka lat temu zaczęły wypływać informacje o tym, że ów remake rzeczywiście powstaje. Oś fabuły miała być zbliżona do pierwowzoru. Bracia Eckertowie i ich przyjaciele mieli znów stawić czoło komunistycznemu wrogowi. Tym razem na nieprzyjaciela wytypowano Chińską Republikę Ludową, co nie byłoby wcale głupie, biorąc pod uwagę rosnącą geopolityczną rywalizację między Państwem Środka a USA i potencjał militarny ChRL. Już na etapie postprodukcji studio zorientowało się, że jeżeli Chiny Ludowe będą agresorem to film zostanie zakazany w tym państwie, co byłoby równoznaczne ze stratą milionów martwych prezydentów z wpływów do kas. Prędziutko zmieniono więc najeźdźcę na... Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną. Tak, tak, tę samą, która - chociaż ma kilkumilionową armię -  nie potrafi zminiaturyzować bomby jądrowej, jej sprzęt wojskowy pamięta czasy Breżniewa i Kim Ir Sena, a społeczeństwo stale głoduje. Możliwość podboju USA przez Koreę Północną to bujda na resorach? Jasne, ale to nieważne. Ważne, że film dostał szansę rozpowszechniania w Chinach. Kiedy cyfrowo podmieniano Chińczyków na Koreańczyków główny dystrybutor (wieczny bankrut MGM) wycofał się, a premierę przesunięto. Wtedy przestałem śledzić doniesienia o tej produkcji zakładając, że pewnie i tak nie wyjdzie poza Stany (o ile w ogóle będzie mieć premierę). Myliłem się. Podczas ubiegłorocznej wizyty w Londynie wypatrzyłem plakat reklamujący Red Dawn w metrze. "Ktoś odważył się rozpowszechniać to w Europie?"- pomyślałem. "Może ostatecznie nie wyszło najgorzej". Lektura recenzji w "Empire" brutalnie zdławiła mój umiarkowany entuzjazm (jedna gwiazdka), ale, gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłem film Dana Bradleya obejrzeć. Z sentymentu do oryginału i powodowany czystą ciekawością. Wiadomo, niestety, dokąd stanowi ona pierwszy stopień. Na półtorej godziny zstąpiłem więc do filmowego piekiełka.

Tak, to jest filmowa kupa. Dość powiedzieć, że jedynym wyraźnym plusem całości jest ścieżka dźwiękowa Ramina Djawadiego (znacie go z Gry o tron). Reszta to całkowite nieporozumienie. I nie chodzi już nawet o fakt, że inwazji na USA dokonuje Korea Północna (ten sam wybieg zastosowano np. w grze Homefront, ale lepiej uzasadniono), bo twórcy stanęli na głowie, żeby uprawdopodobnić to wydarzenie, dając Koreańczykom do pomocy, a jakże, Rosjan. Główny zarzut wobec nowego Red Dawn to jego absolutna beznadziejność jeśli chodzi o realizację, tempo akcji i ekranowe napięcie. A tylko dobrze zrealizowane sceny akcji mogły sprawić, że ten koszmarek można  byłoby - z braku laku i po dwóch piwach - obejrzeć bez bólu zębów. Marzenie ściętej głowy. Dawno nie oglądałem bowiem tak nieangażującego, niewidowiskowego filmu akcji, który aspiruje przecież do miana blockbustera. Zaś blockbuster (nawet budżetowy - film kosztował raptem 65 mln dolców; uprzedzam pytanie: nie, nie zwrócił się) musi wyglądać, brzmieć, wgniatać w fotel, albo chociaż udawać, że to potrafi. Ten nie potrafi jednego i drugiego. Jest to o tyle dziwne, że reżyser zajmował się wcześniej inscenizowaniem scen akcji i sekwencji kaskaderskich. Jak widać sprawdza się przysłowie "szewc bez butów chodzi". To, co wyszło mu w innych produkcjach, całkowicie zawalił w swoim debiucie na stołku reżysera.

To zaledwie przedstawiciele gatunku Mustela putorius
Foto: FilmDistrict
Szkoda, bo w scenariuszu znalazło się kilka rozwiązań, które mogłyby fajnie wypaść na ekranie, gdyby odpowiednio je zrealizowano. Akcję przeniesiono z prowincji stanu Kolorado do Spokane w stanie Waszyngton (taki USAński odpowiednik Radomia), więc oprócz walk w lasach w grę wchodziło ukazanie współczesnej urban warfare - walka uliczna to kopalnia pomysłów dla scen akcji. Nie tutaj. Strzelaniny ogląda się ziewając co chwilę, ucieczka pickupem to cień cienia cienia tego, co pokazał Milius 30 lat temu. W dodatku niektóre rozwiązania fabularne są bezbrzeżnie głupie. Idiotyczne zachowania nastoletnich partyzantów można by zrozumieć, gdyby wszyscy byli tylko licealistami, ale przecież w tym filmie najstarszy z braci Eckertów to odznaczony weteran z Iraku. Oglądając to jak dowodzi można się zastanowić, jakie medale armia USA wręcza za obieranie ziemniaków, bo chyba tym Jed Eckert zajmował się na służbie. Do pełnego obrazu nędzy, rozpaczy i kretynizmu tego filmu warto jeszcze dorzucić takie kwiatki jak dziewczęta idące do walki odwalone niczym na randkę (skórzane kurtki, obcisłe dżinsy, rozpuszczone włosy - Anna Wintour poleca w najnowszym "Vogue" stylizacje guerilla look...) i nowiutkiego Forda Mustanga z... karabinem .50 cal. na dachu. No błagam, to nie jest Mad Max, do cholery! Ponadto warto odnotować, że komputerowa podmiana symboli ChRL na KRLD wcale subtelna nie była i widać ją gołym okiem. 

Aktorstwo? Przepraszam, jakie aktorstwo?! Chris Hemsworth i Josh Hutcherson z czasów, zanim zaczęły się ich thorowo-igrzyskośmierciowe kariery, są wyjątkowo bezbarwni. Adrianne Palicki swój występ postanowiła zbudować na aktorskiej metodzie "co nie dogra, to dowygląda", z tym, że zapomniała o dopracować to pierwsze. Jedynie Jeffrey Dean Morgan, wcielający się amerykańskiego komandosa, starał się wykrzesać trochę ironii ze swojej postaci, ale po pięciu minutach zorientował się w jakie bagno wpakował go jego agent i postanowił dać sobie spokój. Nie dziwię się mu.

W tym wypadku nawiązania do oryginału z 1984 roku (rodzina Eckertów, szkolna drużyna futbolu o nazwie Wolverines i pościg za pickupem) sprawiają wrażenie nie hołdu dlań, ale bezczelnego nań żerowania.

Rok temu na Filmwebie oceniłem film Bradleya na 3/10. Jak się nad tym zastanowić to muzyka Djawadiego aż tak bardzo mi się nie podobała. Skąd więc taka wysoka ocena? A, już wiem. Wszystkie sceny pokazujące jakże mocno Amerykanie cierpią pod butem czerwonego okupanta są po prostu śmieszne, a nie przejmujące, a ja lubię, gdy twórcy złych filmów niezamierzenie poprawiają mi humor. 



Tytuł oryginalny: Red Dawn;
Produkcja: USA 2012 (Contrafilm/MGM/UA/FilmDistrict);
Reżyseria: Dan Bradley;
Obsada: Chris Hemsworth, Josh Peck, Josh Hutcherson, Adrianne Palicki, Jeffrey Dean Morgan, Will Yun Lee i inni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz