środa, 25 czerwca 2014

Moja pierwsza (i jedyna) konsola

Gaming od dawien dawna to jedno z moich najważniejszych hobby, rzekłbym nawet nieodłączna cześć życia. Przy tym niemal od zawsze gram tylko na komputerze. Czy to na C64, które w zamierzchłych latach 90. na kilka miesięcy pożyczył mi kuzyn, czy to na pececie, czy wreszcie (jak obecnie) na laptopie. Inne urządzenia do giercowania zawsze były tylko dodatkiem. Jasne, na komórce w coś tam się pykało, żeby zabić nudę w autobusie, gdy pod ręką zabrakło książki, a na przerwy w podstawówce zabierało się handhelda. I nie, nie był to oczywiście GameBoy Color, tylko cudowny klon Tetrisa, czyli Brick Game XXX (tu wstawić dowolną liczbę z przedziału 1-999) in 1. Jako się rzekło, od zawsze grywałem na komputerze. Moja jedyna styczność z konsolami jest dziś tylko taka, że do grania w action-adventure na PC używam pada a'la X360 i czasem wyrażam niezadowolenie, iż jakiś ciekawy tytuł typu The Last of Us, Red Dead Redemption tudzież ZombiU jest konsolowym exclusivem. Ale był taki czas, gdy podłączane do telewizora pudło z dwoma padami zawojowało mój mały świat. Zwało się dumnie Terminator 2. To jego historia.

Foto: Wikipedia


W drugiej połowie lat 90. zaczytywałem się w "Kaczorze Donaldzie", a w każdym numerze kusiła pewna kolorowa reklama. Uśmiechnięta rodzinka z amerykańskiego serialu z uśmiechem na ustach spędzała czas przy grach wideo dzięki kultowemu Pegasusowi. Wtedy każdy dzieciak marzył, żeby mieć to cudo (nie wiedzieliśmy wtedy, że to ordynarna zrzyna z Famicomu, zresztą wtedy już mocno przestarzała). Ze mną było podobnie, a że bakcyla growego zdążyłem już połknąć (dzięki wspomnianemu C64 i temu, że na lekcjach informatyki można było zasmakować Wolfensteina 3D i Chicago '90) to zacząłem z uporem lepszej sprawy nagabywać rodziców o zakup wymarzonej konsoli. Wcześniej na główny prezent komunijny wybrałem rower górski (który rychło się popsuł) zamiast komputera i domagałem się zadośćuczynienia:)

W końcu wielkie pudło pojawiło się (opakowane w kolorowy papier w bałwanki i renifery) pod choinką na Gwiazdkę 1996 lub 1997 roku. Nie był to Pegasus, bo jego na oleśnickim targowisku ze szwarcem, mydłem i powidłem zdobyć było nie sposób, ale Terminator 2 właśnie. Zresztą spodobał mi się bardziej, bo jego czarna obudowa, złowrogie niebieskie przyciski i pistolet świetlny przypominający prawdziwy PM (inny, niż na foto powyżej) wyglądały kapitalnie, albo - jak to się dziś mówi - osom. Ta podró... przepraszam... klon Famicomu oficjalnie zwał się Ending-Man BS-500 AS i był typowym 8-bitowym "chińczykiem" z procesorem MOS 6052 1,79 MHz.

Mój zestaw miał fajniejszy light gun
Foto: http://couperleau.skyrock.com/

Do prezentu rodzi...eee...Mikołaj dołożył dwa kartridże (wtedy mówiłem na nie dyskietki). Pierwszy był standardowy, czyli milion pięćset sto dziewięćset gier w jednym, a w rzeczywistości może z pięć tytułów i kolejne i levele opisane w menu jako osobne gry. Wśród nich Super Mario Bros., Duck Hunt, Wild Gunman, Tanks 1990 i parę innych, których już nie pamiętam. Oczywiście cała rodzina zagrywała się w przygody wąsatego hydraulika i dochodziło do aktów przemocy w postaci wyrywania pada. Muzyka Kojiego Kondo był wtedy soundtrackiem mojego życia. Do dziś "grzybki" z Mario nazywamy z siostrą Wagabundami. Nie pamiętam, które z nas wpadło na to, aby je tak określać, ale geneza jest oczywista: wagabunda, bo się szlajają po levelu, a słowo to kojarzy się oczywiście z goomba.

Na drugim kartridżu znajdowała się tylko jedna gra. Ale za to jaka! To był "legalny (bo targowy) pirat" Darkwing Ducka, proszę państwa! Uwielbiałem (chociaż w Polsce emisję przerwano) serial będący spin-offem Kaczych opowieści Disneya o zamaskowanym kaczorze walczącym z bezprawiem i rozpłakałem się radości (yup!), gdy przeczytałem tytuł na obudowie. To był typowy przedstawiciel platformówek: skakanie, wspinanie, prosta walka z wrogami. Wciągał strasznie, ale nie ukończyłem; dla mnie ta gra była wówczas po prostu za trudna.


Po pewnym czasie spędzanie czasu przy konsoli zaczęło mnie nużyć. Nie zaopatrywałem się w nowe gry, bo kieszonkowe wolałem wydawać na inne rzeczy. Poza tym na horyzoncie zamajaczył pierwszy domowy pecet z RIVA TNT i archaiczny ośmiobitowiec przestał być dla mnie atrakcyjny. Dostał drugie życie, gdy kolega pożyczył Micro Machines, ale odżył w moich oczach jeno na chwilę, bo wtedy już odkrywałem magię Unreala (bez dźwięku, bo coś było chyba nie tak configiem komputera, ale nawet niemy Skaarj mnie przerażał).

Jak skończył mój Terminator 2? Nie wiem. Trafił do śmieci, albo gnije gdzieś wśród rupieci na strychu. Więcej szczęścia miał light gun, który, po ucięciu kabla, posłużył jako rekwizyt w filmie kręconym wraz  z kumplami w okresie liceum (z tego miejsca pozdrawiam Ithrona, współpomysłodawcę tego przedsięwzięcia). Szkoda, bo dziś chętnie znów odpaliłbym (zakładając, że by mi na to pozwoliło, bo miewało humory) to pudło i podążył ośmiobitową Memory Lane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz